Dziś Ise została wyciągnięta przez Nikę na rower. Cała impreza rozpoczęła się około godziny 10 rano. Wkrótce dzięki znakowi „Zakaz wjazdu za wyjątkiem dojazdu do posesji i alp” okazało się, że Alpy są pod nosem. Początkowo chciały jechać do Francji, ale ścieżka nie zachęcała do tego. Udały się więc w kierunku Szwajcarii, a zupełnym przypadkiem wylądowały w Tychach. Przejechały je wzdłuż i wszerz i w końcu trafiły na Paprocany. Tutaj narobiły ogólnej wiochy, ale i tak było fajnie.
Gorzej było już z powrotem. Jako że pewne części bolały, a droga do domu wydawała się niemiłosiernie długa, postanowiły wrócić autobusem. Niestety kierowca 137 raczył je wyrzucić, tak więc należało wymyślić coś. Pomysłem był dojazd pociągiem, ale dworzec był na drugim końcu miasta. Za radą tubylców wróciły do Wyr przez las. Myśl, że trzeba samemu dojechać i obietnica obiadu podtrzymywały je na duchu. Ogólnie z trzygodzinnej wycieczki zrobiła się wyprawa na cały dzień.
Ise dziękowała, że posłuchała Niki w sprawie czapki. Obecnie jest na etapie: kto odetnie ręcę albo nałoży więcej maślanki? Nogi jeszcze się nie odezwały. Ise zastanawia się tylko, jak będzie jutro. Bo musi wstać o szóstej, dotrzeć do szkoły i zdać ustny egzamin badania wyników. Chyba nie trzeba pisać, że jeszcze nic na niego nie umie?
27.5.08
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Jako świeżo upieczony agrokulturysta jestem pod wrażeniem takiej wycieczki. Dla niektórych byłoby wyzwaniem dokonać tego siedząc w samochodzie;)
Pozdrawiam i czekam na kolejną notkę.
...OK, więc dałem radę;)
Prześlij komentarz